The Limits of Control - poniekąd recenzja

Data:
Ocena recenzenta: 7/10

Wielokrotnie zdarzyło mi się oceniać wysoko filmy, których z całą pewnością nie zrozumiałam i nowe dzieło Jarmusha nie jest wyjątkiem. Pocieszam się jednak, że ta pełna sprzeczności, dwugodzinna opowieść o podróży, "film akcji bez akcji", "film jak sen", jak mówi o nim sam reżyser, nie została prawdopodobnie stworzona, by przekazać widzowi jakieś konkrety. Raczej po to, by nasączyć go obrazami, zachwycić dźwiękiem, oszołomić i oderwać od rzeczywistości. Jeśli faktycznie to było celem, ze mną się udało.
Tilda Swinton jako anioł kina

"The Limits of Control" ma oczywiście coś w rodzaju fabuły - jednak ci, którzy oczekują szybkiego postępu akcji, będą rozczarowani. Główny bohater, bezimienny profesjonalista wynajęty do enigmatycznego zadania, jak widmo krąży po Hiszpanii, spotykając się w kawiarniach z dziwnymi postaciami, które przekazują mu wskazówki w pudełkach zapałek i wygłaszają monologi dotyczące sztuki. Jesteśmy w zasadzie pewni, że to dokądś zmierza, ale po pewnym czasie wpadamy w ten film po same uszy i nabieramy ambiwalentnych uczuć w stosunku do nieuchronnie zbliżającego się zakończenia. Gdzieś w głębi umysłu, nieco jednak zalęknionego tą perspektywą, pojawia się nieśmiałe "a może by jeszcze trochę...".

Film Jarmusha to czysta hipnoza. Jestem pewna, że istnieje jakaś wersja uncut, w czasie oglądania której widzowie mrą głodową śmiercią, gdyż nie są gotowi odejść ani na chwilę od ekranu. Powtarzalne sekwencje zdarzeń, oprawione w świetne zdjęcia i muzykę, mają w sobie coś fascynującego, nawet jeśli dialogi bywają dziwnie sztuczne. Naturalnie w tych pompatycznych nieco kwestiach wypada chyba tylko John Hurt. Nie wiadomo zresztą, czy naturalność jest tym, co reżyser chce osiągnąć. Przeciwnie wręcz - oniryczna atmosfera "The Limits...", przypominająca jako żywo filmy Lyncha, doskonale nadaje się do tego, by snuć opowieść-nieopowieść w sposób nieskrępowany.

Lektura wywiadów z Jarmushem skutecznie wyleczyła mnie z przekonania, jakoby "Granice kontroli" były jakąś misterną konstrukcją, której każdy element ma służyć budowaniu intelektualnego przekazu. Dialogi, czy też - wziąwszy poprawkę na małomówność bohatera - przemówienia na pół realnych postaci, to niemal improwizacje, pisane w trakcie zdjęć. Nie jestem nawet pewna, czy scena w klubie flamenco, która z jakichś przyczyn wzbudziła we mnie zachwyt, również nie powstała dlatego, że wydawała się akurat dobrym pomysłem. Ten film to dla mnie prawie sen, sztywna rama fabularna (bardzo minimalistyczna) wypełniona skrawkami wrażeń i myśli. Tak jak odpoczywający mózg sięga po materię przeżytego dnia, by tworzyć z niej marzenia, tak reżyser wplata w materię "Granic" to, co go fascynuje, bawi lub niepokoi. Stąd - być może - trochę autotematyzmu, rozważania o rezonujących instrumentach, stąd wreszcie naga kobieta w rozczulająco ogromnych okularach. Twórca pozwala sobie na rozkojarzenie i rozmycie, przeciwnie niż centralna postać filmu, która zdaje się kontrolować każde drgnięcie powieki. "The Limits of Control" to powolna, hipnotyczna i swobodna podróż dla samej podróży. Nie śmiem powiedzieć - cały Jarmush, ale mogę śmiało stwierdzić: Jarmush, jakiego lubię.

Zwiastun:

Cóż, miałem wątpliwości co do wizyty w kinie w przyszłą środę, ale właśnie się ich pozbyłem. Czuję, że ten film uderza w mój gust.

To jeden z tych filmów, których nie mogę z czystym sumieniem polecić, bo wcale mnie nie zdziwi, jeśli się komuś nie spodoba. Polecam więc z brudnym :)

Scena w klubie flamenco mnie również zachwyciła całkowicie i doszczętnie. W ogóle ten film uderza do jakiejś podświadomości, a może wręcz manipuluje.

Ale to nieistotne. Jest fascynujący, oddziałuje jednocześnie na umysł i zmysły, pobudza, usypiając jednocześnie. Czego chcieć więcej od sztuki współczesnej?

Sensu? :)

Miałam czasem wrażenie, że rozumiem "Granice kontroli" na jakimś niezupełnie świadomym poziomie. Ale to w czasie projekcji. Potem mi przeszło. A kiedy próbowałam cokolwiek skonkretyzować do tej notki, to już w ogóle masakra.

To jesteś ode mnie lepsza, bo ja nawet w trakcie seansu nie za bardzo widziałem sens - choć jak widać, ostatecznie wrażenia odnieśliśmy podobne :)

Ta „mglistość sens” zupełnie mi nie przeszkadza. Nawet więcej, dzięki niemu film podoba mi się jeszcze bardziej, jest wyjątkowy.

Jarmusch zebrał ekipę ludzi, których szanuje, z którymi zapewne dzieli filmową pasje. Skupili się na opowiedzeniu prostej historii, bez plany, że chcą stworzyć film konkretnie o tym, czy tamtym. Wydaje mi się, iż dzięki temu każdy, z nich mógł dać z siebie to co najlepsze, mieli szanse wyjść poza tytułowe granice kontroli, narzucane przez sztywne ramy wyjściowych koncepcji. Wieże, że jeśli za film bierze się grupa ludzi obdarzonych prawdziwą wrażliwościom, to nawet jeśli świadomie skupili by się jedynie na aspektach, nazwijmy to technicznych, to i tak w efekcie powstanie obraz oddający w dużym stopniu ich sposób patrzenia na świat.

Dla mnie to naprawdę nie jest film o niczym, dzieło czysto estetyczne. Zaraz po obejrzeniu miałem poczucie, że zobaczyłem coś ważnego, że ten film w czymś mnie utwierdził, tyle, że jak to trafnie określiła Esme na jakimś „niezupełnie świadomym poziomie”.

Chodzi ten film za mną już od kilku miesięcy - odkąd go obejrzałem. Zgodzę się z Tobą, że wymiar czystej estetyki jest tu dominującym aspektem. Daje się to najmocniej zauważyć i niezależnie jakiej interpretacji się podejmę (a tych można mnożyć) kwestia sztuki, wartościowanie estetyczne jest tu najtrwalszym spoiwem, który łączy rozbieżne odczytania.
Zwłaszcza, że najmocniej pamiętam sposób w jaki Jarmusch obrazy oglądane przez Samotnego przenosi potem w jego realność (vide: ogląda akt w muzeum, potem ta sama konfiguracja co na obrazie jest powtórzona w jego sypialni z Nagą). To mnie nieustannie skłania mnie do myślenia o tym filmie jako opisie świadomości zamkniętej w sobie (solipsystycznej?), albo świadomości patrzącej na świat wyłącznie w kategoriach estetycznych (na co zwracasz chyba uwagę) - tj. nie mogącej uwolnić się od tego, by nie znajdować "odpowiedników" realności w sztuce i vice versa.

a i mały edit: http://www.stopklatka.pl/wydarzenia/wydarzenie.asp?wi=62399 - ciekawe zestawienie kontekstów kulturowych, do których odwołuje się Jarmusch w "Limits..."

Podoba mi się to co napiłeś. Szczególnie to, że określiłeś film jako opis jakieś „zamkniętej świadomości”. Posiłkując się twoją perspektywą, powiem że ja widzę Bezimiennego jako symbol człowieka uporczywie i aktywnie poszukującego własnej prawdy, swoistego „podróżnika” przez płynny, zrelatywizowany świat, który w dorobku, nie tylko wysokiej sztuki, ale ogólnie szeroko pojętej kultury odnajduje, stabilny fundament dla swojej indywidualnej, złożonej osobowości. Taka interpretacja wykracza już chyba bo za ramy samego filmu, odczytuje go oczywiście w kontekście samego Jarmuscha (nie tylko jego filmów, ale również samej postaci), co czynie ten film jeszcze bardziej hermetycznym i hipertekstualnym – co na dobra sprawę lobię najbardziej:)

Dodaj komentarz