Białe szaleństwo (2009)
Białe szaleństwo to prosta historia, może nawet prostsza od tej, którą swego czasu opowiedział David Lynch. Jomar ma depresję. Kiedyś był zawodowym narciarzem, miał żonę i dziecko, dziś już nic z dawnego życia mu nie zostało. Bohater filmu Langlo, jeśli tylko może, nie rusza się ze swojego łóżka. Je w nim, pali skręty, pije wódkę, ogląda programy o niebezpiecznych tunelach wykutych w skale. Na "wyspie", na której żyje, czasem również pracuje - sprzedaje bilety na narciarski wyciąg, którym się opiekuje.
Wszystko się zmienia, gdy Jomar dowiaduje się, że gdzieś na północy żyje prawdopodobnie jego syn. Potem jeszcze tylko wybucha pożar i już ojciec w depresji może ruszyć w drogę. Jedzie po bezdrożach, przez śnieg, najpierw skuterem, potem saniami. To, co mu się przydarza po drodze, przypomina film wyreżyserowany przez zespół Jarmusch / Kaurismaki.
Norweski reżyser w swoim debiutanckim filmie miesza tragizm, absurdalny humor i melancholię, jednak cały czas stara się zachować kamienną twarz. Więcej tu niedopowiedzeń niż łatwo przyswajalnych mądrości, więcej otwartych ścieżek niż tych, które prowadzą do z góry wiadomego celu. Białe szaleństwo czerpie wyraźnie z tradycji kina drogi, tej najlepszej. (ENH)
Obsada:
- Anders Baasmo Christiansen Jomar Henriksen
- Tommy Almenning Table tennis player
- Marte Aunemo Lotte
- Celine Engebrigtsen
Wyróżniona recenzja:
Terapeutyczne kino Rune'a Denstada Langlo
Utknęłam niegdyś w kinie w śnieżnej przestrzeni o minusowej temperaturze, na surrealistycznej, powalającej pięknem krajobrazów Północy. Zewsząd otaczała mnie magia pokrytych olśniewającą baśniową bielą gór i skutych lodem jezior. Śnieżna aura spowijała okolicę, zasypywała domy, doliny, zsyłała zamiecie. Z lekka usypiała. Pogrążona w białej, zdającej się nie mieć kresu pustce, ukradkiem ziewałam i czekałam aż coś wybije mnie z tej ...
Też miałem skojarzenie ze "Straight story", ale to jednak zupełnie inny film. Nie chodzi tu chyba o wybaczenie, a bardziej o "odnalezienie siebie". Przyjemnie się ogląda i jest zabawny w swoim skandynawskim słodko-gorzkim stylu. Nie powala jednak zupełnie, a porównania do Jarmuscha i Lyncha są chyba jednak przesadzone.
Chyba najsłabszy jak dotąd film festiwalowy. W momentach gdy cała sala wybuchała śmiechem ja z niedowierzaniem kręciłam głową. Zdecydowanie nie mój klimat (za zimno ;).
Sprawdzony schemat nadal działa: mniej lub bardziej osobliwy bohater przemieszcza się z punktu A do punktu B, po drodze napotykając mniej lub bardziej osobliwych ludzi i wchodząc z nimi w mniej lub bardziej osobliwe interakcje. Wszystko w charakterystycznym dla kina skandynawskiego klimacie. Przyjemne.
Kolejny film o pokręconym kolesiu, który wyrusza w podróż, aby odnaleźć coś ważnego w swoim życiu. Tyle że ja nie dowiedziałem się czego szukał i dlaczego. Klimat jest - owszem, ale ceniłem Skandynawów za pewną klarowność. W jednej ze scen Jomar prosi o ponowne przyjęcie go na oddział psychiatryczny. Po obejrzeniu całości wydaje mi się, że takie wyjście byłoby dla niego najlepsze. Brakło mi przesłania czy choćby inspiracji dla refleksji.
I tak oceniłeś wysoko. Dla mnie to film bez pomysłu. Z kilkoma fajnymi dowcipami, kilkoma kiepskimi (jak większość tekstów jakie padają w domu tego kolesia co się boi ananasów) i niczym co by usprawiedliwiło stworzenie tego dzieła. Ogląda się przyjemnie, ale nic nie pozostaje.
Zgadzam się z Tobą. Ten film to zlepek fajnych scen, których nic istotnego nie łączy, czyli bez pomysłu czy idei, będącej spoiwem. 7 daję filmom, które obejrzałem z przyjemnością, ale nic wielkiego po nich we mnie nie pozostało.
Sympatyczny film... ale chyba rzeczywiście coś jest nie tak, jeśli najciekawsze są wątki i postaci poboczne, a główny bohater i jego problemy obchodzą nas mało.
Nie miałam co prawda skojarzeń z "Prostą historią", ale opowiedziana historia JEST prosta. I niestety powierzchownie pokazana. Podpisuję się pod michukiem. :)